piątek, 17 października 2014

Pierwsze ciche pragnienie.


CZYTASZ NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ.

***

Życie, czasami usłane tysiącami barw, czasem odziane jedynie w szarość i czerń. Od ciebie zależy, w jakie kolory ubierze się tym razem.



Paleta barw

Poczucie winy; Czerń. 
Obojętność; Zgniła zieleń.
Strach; Szarość.
Fascynacja; Błękit.
Rozczarowanie; Pomarańcz.
Złość; Czerwień.


***

Zgniła zieleń.

Rok. 12 miesięcy. 365 dni. 
Spędzając z jakąkolwiek osobą taką ilość czasu trudno nie zapałać do niej jakimkolwiek uczuciem, chociażby przyjacielskim. Więc dlaczego on nic nie czuje? Poza obojętnością, kiedy widzi ją zmagającą się z problemami. Poza rozbawieniem, kiedy widzi łzy spływające po twarzy. Poza złością, kiedy ona staje się zazdrosna. Empatia, miłość, zrozumienie - te emocje zostały wymazane z jego słownika, bądź raczej w ogóle do niego nie wprowadzone. Może, gdyby wychował się w innych warunkach, Violetta nie musiałaby dzisiaj cierpieć...

- Kochasz mnie? - zapytała, kiedy wręczył jej bukiet krwistoczerwonych róż. Kretynka, gdyby nie kochał to by nie kupił. A może jednak...?
- Kocham. - odpowiedział obojętnie, patrząc w tym czasie na zegarek.
- A mocno? - dopytywała.
- Mocno - mruknął i przycisnął delikatnie jej małą głowę do swojego torsu. - Aczkolwiek... niestety muszę już iść.
- Ale León, dzisiaj mija rok odkąd jesteśmy razem... - chlipnęła.
- Wiem, zadzwonię do ciebie wieczorem, no już, nie rycz, ludzie się gapią - złożył na jej czole pocałunek i odszedł bez większych czułości.


Pomarańcz.

    Trzasnęła z całych sił białymi, precyzyjnie wykańczanymi drzwiami, które chłopak zrobił w ramach rekompensaty za szkodę, jaką wyrządził. Trzasnęła tymi cholernymi drzwiami, za którymi był ich pokój oraz, za którymi doszło do tego, do czego doszło. Ręce drżały jej ze wściekłości. Całe oblicze przybrało niepokojąco białą barwę. 
- Jak on mógł?! - wrzeszczała, a z każdym wrzaskiem kolejna rzecz z hukiem roztrzaskiwała się na drzwiach. Później wrzask przerodził się w łkanie. Schowała lśniącą od łez twarz, na której malował się ból i gorycz, między dłonie. I zapłakała. Pierwszy raz od trzynastu lat.
- Lara, ja... Naprawdę przepraszam...- usłyszała, jak chłopak szepce jej do ucha słowa przeprosin. Możliwe, że żałuje. Ale co to ma za znaczenie? 
- Pieprz się. Razem z tą twoją suką. Nie chcę cię znać. Pakuj swoje rzeczy i nie widzę cię już więcej w tym domu, jasne? - warknęła nie odkrywając twarzy. Nie chciała mu patrzeć w oczy, nie chciała w ogóle widzieć jego twarzy. Brzydziła się nim.
- Kocham cię, Lara, pamiętaj o tym - szepnął już po raz ostatni. I... odszedł. Na zawsze.


Czerń.

Zimne powietrze szczypie jego skórę, ale nie zwraca na to uwagi. Skupia się na powstrzymywaniu łez. Przecież chłopaki nie płaczą, prawda? Sam nie wie, dlaczego to zrobił. To była chwila, sekunda, jej usta były tak blisko, a potem... Wszystko się potoczyło w ten, a nie inny sposób. Najbardziej bolesną myślą jest ta, że prawdopodobnie zrobiłby to ponownie. Uległ jej. Tak naprawdę ulegał jej już nie raz. Jednakże póki ta sprawa nie ujrzała światła dnia, nie czuł się tak winny. A teraz myśl, że dziewczyna siedzi nadal sama w pokoju, z czerwonymi oczami od łez, była nie do zniesienia. Kochał Larę, cholera, kochał ją bardziej niż kogokolwiek innego. 

Ona była jego skarbem, a on miał za zadanie tego skarbu strzec. Nie ma go, zdradził skarb, opuścił. Teraz może zostać skradziony. 

To chyba było to, czego bał się najbardziej. 

Czerwień.

Patrzy pustym wzrokiem na wyświetlacz komórki. Powinien już zadzwonić.
- Co z niego za chłopak?! Nawet na ten jeden telefon nie ma czasu. W rocznicę. Nie wytrzymam z nim! - krzyczy, po czym rzuca telefonem o ścianę z całej siły. Ten z trzaskiem roztrzaskuje się tak, że podłoga jest pełna drobnych części, które niegdyś tworzyły spójną całość z urządzeniem.
Była rozgoryczona, czuła, że coraz bardziej oddalają się od siebie - nie chciała tego. Kochała go nad życie, ale czuła, że się dusi, chłopak poświęcał jej mało uwagi, gdy ona marzyła by spędzić z nim wieczór przy kolacji słuchając romantycznej muzyki.
Tak jak kiedyś.
Nie była pewna uczuć chłopaka względem niej. Mówił jej że ją kocha, więc dlaczego ona ma nieustanne wątpliwości? Kiedyś czuła, że jest dla niego kimś wyjątkowym, ale teraz gdy jest przy nim wydaję jej się, że jest całkowicie zbędna. On i praca tworzyli chyba lepszą parę niż ona z nim, a to wprawiało ją w jeszcze większe zakłopotanie.
W jednej zgubnej sekundzie do uszu brunetki dobiegł dźwięk telefonu stacjonarnego. Z impetem chwyciła słuchawkę.
- León? - zapytała pełna nadziei.
- Doktor Hermanez z tej strony. Moim obowiązkiem jest poinformowanie najbliższych Leóna, o wypadku. Proszę przyjechać do szpitala na Serven Street, rozpozna go Pani po śnieżnobiałym kolorze.
- Ale co się stało? - dopytywała, a z każdym kolejnym słowem głos jej się łamał.
- Proszę przyjechać. - Powiedział stanowczo i rozłączył się.

Szarość.

Pełna obaw chodzi w tę i z powrotem przed drzwiami sali operacyjnej. Nic mu nie będzie, powtarza w myślach, nic mu nie będzie. Nikogo poza nią na korytarzu nie ma. Tak naprawdę nie powinna się łudzić, że kogoś tu zastanie. Matka Leóna nie żyje, a ojciec odszedł, kiedy chłopak miał pięć lat. Poza nią nie ma nikogo.
Nerwowo spogląda na zegarek. Minęła godzina wieczność, odkąd León został wzięty na salę. Dlaczego to tak długo trwa? 
Podchodzi do drzwi i zaczyna nasłuchiwać, musi przecież wiedzieć co tam się dzieje. Może po głosie lekarzy rozpozna, jak sprawy się mają.
- ...pyszne, jadł je pan kiedyś?. - Odzywa się głos, który rozpoznałaby wszędzie.
- Widzę, że znieczulenie nadal działa. No dobrze, panie Verdas, a jak się pan czuje?
- Znakomicie, doktorze Hermanez! Wyśmienicie, bym nawet powiedział! Co cię nie zabije, to cię wzmocni, zna pan to powiedzenie? - chłopak wybucha gromkim śmiechem. Czyli wszystko dobrze... Violetta oddycha z ulgą, jednak ciekawość nie pozwala jej oderwać uszu od drzwi.
- No, to jadł pan te kaczki, czy nie? - Ciągnie Verdas tonem tak poważnym, że aż brzmi to komicznie.
- Nie jadłem. I nie zamierzam próbować, to okropne.
- Przysięgam, że kaczki w moim wydaniu nie są okropne! Z jabłkiem i żurawiną, mmm... - rozmarza się. - Da się pan zaprosić na kolację? - pyta po chwili. Lekarz wybucha krótkim śmiechem, ale nie udziela odpowiedzi. Po chwili drzwi się otwierają (a Violetta szybko od nich odskakuje) i z sali wyjeżdża, udając nieprzytomnego, ten sam śmieszek, który chwilę temu zaprosił doktora na randkę.

Błękit.

Czuł się tak, jakby ktoś podpalił jego wnętrzności. Wszystko go piekło, paliło - nawet serce było rozpalone.
Ciekawe przez kogo... 
Lek znieczulający, który mu podano nadal nie zaczął działać. Jedynym pocieszeniem były pielęgniarki, których wyglądem mógł napawać oczy ile wlezie. Oczywiście dopóki nie przyszła Violetta.
- León! Och, Leóś! Wiesz, jak się martwiłam? Co się stało? Kochanie, wszystko już dobrze. Si hay amoor y naaada maas, no es nacesarioo... - śpiewała mu do ucha, śląc przy tym setki buziaków, a jemu zbierało się na wymioty.
- Viola, dosyć na dzisiaj, głowa mi pęka - przerwał ostro, na co ona zrobiła minę zbitego psa, wzięła swoją torebkę, zarzuciła włosami i wyszła bez słowa.
Całe szczęście - pomyślał Verdas.
- Mam dobre wieści! - oświadczył kolejny gość - Za trzy dni możemy pana wypisać!
- Chce się mnie pan tak szybko pozbyć? - skrzywił się chłopak. - I nadal nie otrzymałem odpowiedzi na moje pytanie; przyjdzie pan na kolację?
- Tlenek diazotu nadal działa? - spytał zdziwiony lekarz, bardziej siebie, niż pacjenta.
- Nic nie działa, całkiem poważnie mówię! To jak, przyjdzie pan?
- Zaprasza mnie pan na randkę? - Hermanez uniósł brew, a usta wykrzywił w coś, w rodzaju uśmiechu.
- Na to wygląda... - chłopak wzdychając wyjąłe z wazonu różę, przyniesioną przez Violettę i rzucił w doktora. - Ubierz się przyzwoicie, Diego.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Co ja tu mogę napisać... Hm, nie wiem po co zaczynam tego bloga, Violetta i te sprawy kompletnie przestały mnie interesować. Jednak Lego... Kto nie kocha Lego? :c
Czekam na Wasze opinie, misiule ♥